Urodziłam się w South Connellsville, w Hrabstwie Fayette, w Pensylwanii 13 grudnia 1954 roku, co czyni mnie zodiakalnym Strzelcem, o ile wierzycie w znaczenie znaków zodiaku. Tym zaś, którzy skłaniają się ku tradycjom Wschodu, więcej powie, że urodziłam się w Roku Konia. Moja mama chciała dać mi na imię Tamara, jednak pielęgniarka, która wypisywała mój akt urodzenia, nigdy nie słyszała o tak osobliwym imieniu (Pensylwania w latach pięćdziesiątych była zagłębiem węglowym), toteż przekręciła je i oficjalnie zostałam Tamorą. Osobiście to imię odpowiada mi bardziej niż Tamara, która nie dość że jest imieniem rosyjskiej świętej, to jeszcze oznacza tyle co ‘wdzięczna’ lub ‘palma’, a ja nie utożsamiam się z żadnym z tych znaczeń.
Byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców. Rodzina taty (Pierce’owie oraz Price’owie – najwspanialsi ludzie na Ziemi) wywodziła się ze starego, dumnego rodu prostych ludzi ze wsi, a rodzina mamy wstydziła się swoich wiejskich korzeni i wypominała mojej rodzicielce, że wyszła za mąż poniżej swoich ambicji. Miałam pięć lat, gdy na świat przyszła moja siostra Kimberly (to na niej wzorowałam książkową postać Alanny), a rok później urodziła się Melanie. Mój tato pracował w firmie telefonicznej, natomiast mama dokonała rzeczy niezwykłej – biorąc pod uwagę tamten czas i miejsce: poszła do college’u z zamiarem zrobienia dyplomu anglistyki i zostania nauczycielką. Ja pamiętam głównie to, że gdy mama była w swojej szkole, opiekunka pozwalała mi przed pójściem do mojej szkoły oglądać Robin Hooda. Kiedy wychodziłam, moje siostry oglądały drugą połowę programu Captain Kangaroo. Natomiast gdy mama była w domu, siostry oglądały Captain Kangaroo od początku do końca, ja natomiast mogłam w najlepsze jęczeć o Robin Hooda, ale i tak nie odnosiło to skutku.
Byliśmy biedni, choć wtedy tego nie wiedziałam. Wszyscy w Dunbar, gdzie mieszkaliśmy pomiędzy piątym a ósmym rokiem mojego życia, jechali na jednym wózku. Mieliśmy ogród, w którym moi rodzice hodowali owoce i warzywa, wodę czerpaliśmy ze studni (zawsze lubiłam bawić się w rzucanie kamyczków przez otwór w cementowej pokrywie), rodzice warzyli piwo korzenne, tato hodował też gołębie pocztowe. W naszym domu zawsze były psy i koty. Pewnego deszczowego dnia widziałam nawet, jak nasza kotka rodzi pięć małych kociąt – to było zupełnie jak czary. Zawsze mieliśmy dużo książek. Mój wujek dał nam w prezencie komplet tomów encyklopedii World Book i zawsze wyjątkową przyjemność sprawiało mi jej przeglądanie, nawet kiedy nie umiałam jeszcze czytać. To od wujka dostałam też swoje pierwsze książki: Kubusia Puchatka, Chatkę Puchatka oraz Wiersze dla Krzysia. Miałam też książki Dr. Seussa: Horton słyszy Ktosia, Żółw Yertle (która nadal jest jedną z moich ulubionych), Kot Prot, a także Kot Prot znów gotów do psot (która długo była przyczyną moich koszmarów – wydawało mi się, że tytułowy kot nawiedzał mój pokój zawsze, kiedy rodzice zostawiali mnie samą). Jednak książki Milne’a były tylko moje i czytałam je w kółko tak długo, dopóki się nie rozpadły. Po dziś dzień to książki są dla mnie głównym kryterium prawdziwych wartości.
W czerwcu 1963 roku rodzice spakowali nas i przeprowadziliśmy się do Kalifornii, gdzie tato otrzymał przeniesienie. Bardzo niewiele pamiętam z tamtej podróży – przede wszystkim to, że nie mogłam czytać. Dwa tygodnie bez żadnej książki! Za każdym razem, kiedy próbowałam spojrzeć w tekst, dopadały mnie objawy choroby lokomocyjnej. Poza tym z podróży zapamiętałam dzień w Ohio, kiedy od naszego Volkswagena odpadł zderzak, obozowisko rozbite na bagnach w Missouri, gdzie po raz pierwszy ujrzałam lilie wodne i czaplę, a także to, że pozbyłam się nawyku ssania kciuka, ponieważ mama bez przerwy nacierała nas wszystkich środkami przeciw owadom. Pamiętam też burzę piaskową w Kansas, lodowatą wodę o szóstej rano pod prysznicem na obozowisku w Colorado Springs, a także znaki kierujące do Carson City w Newadzie, skąd Kalifornia była już na wyciągnięcie ręki.
Nasz pierwszy dom znajdował się w San Mateo, zaraz przy drodze El Camino Real. Kolejny był w Miramar, po drugiej stronie półwyspu San Francisco. Mieszkaliśmy tam pół roku, później w El Granada − cały rok, a następnie trzy lata w Burlingame. Tam zawsze mieliśmy jakieś ciekawe zajęcia: patrzenie na zwierzęta w basenach pływowych, obserwowanie unoszących się w powietrzu latawców, surferów pływających o zachodzie słońca, patrzenie na tatę czytającego Kruka Edgara Allana Poego w jedną z tych nocy, kiedy wszystko zasnuła mgła i rozbrzmiały mgielne dzwony. Na te wszystkie miłe chwile kładły się jednak cieniem kłótnie naszych rodziców.
Gdy byłam w szóstej klasie − rok przed tym, zanim tato wyprowadził się z domu − przypuszczalnie ocalił mnie on od utraty zdrowych zmysłów. Przypadkowo podsłuchał, jak sama sobie opowiadam różne historie, przygotowując w kuchni jedzenie, i zasugerował mi, abym spróbowała spisać niektóre z nich. Podsunął mi nawet pomysł, od którego mogłam zacząć – opowieść o maszynie do podróżowania w czasie (oboje uwielbialiśmy Star Treka i podobne historie, dlatego też tato doskonale wiedział, co spodoba mi się najbardziej). Rok później, kiedy wciąż pisywałam do szuflady, moja nauczycielka języka angielskiego (dziękuję Pani za to, Pani Jacobsen!) wprowadziła mnie w świat trylogii Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena. Po tej lekturze połknęłam bakcyla literatury fantasy, a następnie science fiction – to właśnie te gatunki utorowały drogę moim późniejszym opowieściom. Starałam się wzorować na książkach, które miałam okazję czytać i które tak uwielbiałam, zawsze jednak brakowało mi w nich postaci nastoletnich wojowniczych dziewcząt. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego pisarzom, których tak ceniłam, brak tego typu wrażliwości, uznałam więc, że ponieważ nie jestem w stanie przekonać ich do wypełnienia tej luki w literaturze, sama muszę napisać o takich dziewczętach: nieustraszonych, śmiałych, wysportowanych istotach, do których, choć bardzo chciałam, nigdy nie mogłam się zaliczyć.
Zapisywałam całe ryzy papieru. Pisałam historie rozgrywające się w granicach uniwersum Star Treka, Here Come the Brides, Time Tunnel, w świecie Tolkiena, Howarda, Moorcocka, Heinleina i Bradbury’ego (w tamtych czasach nikomu nawet nie przychodziło do głowy, by nazywać je fanfikami1). Niektóre moje teksty były osobliwymi mieszankami tego wszystkiego, a ja nie przejmowałam się tym, że często były bardzo zbliżone do oryginałów.
Po prostu starałam się czymś zająć i wyrwać w ten sposób z długotrwałej traumy, spowodowanej rozwodem rodziców. W 1969 roku matka zabrała moje siostry i mnie z powrotem do Hrabstwa Fayette. Wróciłam do życia, o którym już dawno zdążyłam zapomnieć.
Pierwsze wrażenie − szok kulturowy. Z zatoki San Francisco (minispódniczki, hipisi i koraliki miłości, niemarszczące się sukienki z poliestru, pacyfy, acid rock w radiu) przeniosłam się do zachodniej Pensylwanii (bluzki i dopasowane do nich w bliźniaczych zestawach swetry, spódnice do kolan, białe koszule z zaokrąglonymi kołnierzykami, konserwatywni politycy, radio wyłącznie z muzyką pop i ani jednego hipisa w zasięgu wzroku). Jedna rzecz pozostała niezmienna: tu też na początku byłam dziwaczką. Nadal nie pasowałam. Ciągle też byliśmy na łasce opieki społecznej. Pierce’owie i Price’owie zaopiekowali się nami, pomogli stanąć na nogi i podejmowali podczas rodzinnych spotkań. To była jaśniejsza strona medalu. Ciemniejszą były dwa lata spędzone w domu zbudowanym na krowim pastwisku bez łazienki, jedynie z wychodkiem, z piecem węglowym, który ogrzewał tylko jadalnię. Lecz nawet tam udawało mi się dostrzec cenne rzeczy. Podczas zimowych nocy, gdy wokół mnie nie było ani smogu, ani świateł miasta, widziałam wszystkie gwiazdy wszechświata. W lecie zawsze udało mi się znaleźć dziko rosnące jeżyny i truskawki, a w altance w naszym ogrodzie rosła lisia winorośl. Byliśmy w specyficznej lokalizacji i udawało nam się odbierać stacje radiowe z Virginii i Nowego Jorku, więc słuchałam tak samo dużo muzyki, jak wcześniej. Słuchałam też wiatru szumiącego w koronach sosen, urządzałam sobie wycieczki nad wodospad Cucumber Falls i jezioro Cheat Lake, a także przejażdżki po gęstym lesie. W ciągu dwóch lat spędzonych w szkole Albert Gallatin Senior High nawiązałam w końcu kilka przyjaźni i poznałam dobrych ludzi, których darzyłam szacunkiem – było to miłą odmianą od mojego dotychczasowego życia szkolnego. Tym wszystkim mogłam równoważyć ciężkie chwile i z przyjemnością to robiłam.
W dziesiątej klasie utraciłam zdolność tworzenia opowieści. Nadal potrafiłam pisać referaty, satyry, kiepską poezję i artykuły do szkolnej gazetki. To jednak mi nie wystarczyło. Czułam, że jeżeli nie będę w stanie kreować moich własnych historii, to nie będzie to tak naprawdę pisarstwo. Kiedy stało się jasnym, że nie potrafię już stworzyć nic autorskiego, zmuszona byłam zastanowić się nad swoim życiem. Od szóstej klasy pragnęłam być pisarką. Nagle okazało się to wykluczone. Przez jakiś czas miotałam się na różne strony i w końcu zdecydowałam, że pragnę pomagać dzieciakom, które mają podobne problemy, jakie miałyśmy ja i moje siostry. Z tą myślą przystąpiłam do egzaminów wstępnych na University of Pennsylvania i zostałam przyjęta. W międzyczasie po raz kolejny przeprowadziłyśmy się, tym razem do pojedynczego pokoju hotelowego w Uniontown. Ostatni rok szkoły średniej spędziłam w Uniontown Area Senior High School, grając w szkolnych przedstawieniach (brałam wszystkie role, jakie tylko udawało mi się zdobyć), śpiewając w chórze, spotykając się z nieco większą liczbą naprawdę dobrych ludzi, pisząc do szkolnej gazetki, uczestnicząc w konkursach recytatorskich, a nawet chodząc na randki. Przez całe trzy miesiące miałam chłopaka, i w dodatku był nim przystojny student college’u, na którym później wzorowałam postać Księcia Rogera.
Penn w Filadelfii był… miejscem nauki. Zdobyłam tam obszerną wiedzę, studiując psychologię, a w wolnych chwilach i w trakcie wakacji chwytałam się dorywczych zajęć. Z
reguły pomagały mi one rozwijać moją karierę związaną z pracami społecznymi z młodzieżą. Byłam asystentką przy badaniach psychiatrycznych, pracownikiem socjalnym oraz nauczycielką. Ponadto podejmowałam się prac biurowych w obrębie samej uczelni. Zaangażowałam się w wolontariat w Penn Women’s Center, gdzie pisywałam satyryczne artykuły z zakresu krytyki literackiej dla biuletynu Penn Women’s Newsletter i prowadziłam zajęcia z historii czarownictwa na Free Women’s University. Już w trzecim tygodniu pobytu tutaj „dorobiłam się” chłopaka – uroczego hipisa, lubiącego dobre jedzenie, dobre filmy i muzykę Grateful Dead, The Allman Brothers i Jefferson Airplane, a także kochającego science fiction w równym stopniu, jak ja. Byliśmy ze sobą przez cały okres mojej nauki w Penn, a po ukończeniu college’u mieszkaliśmy w jego rodzinnym mieście, w północnej części stanu Nowy Jork, przez jakieś półtora roku, zanim nasz związek rozpadł się. Uczestniczyłam w zajęciach z filmu, pracy socjalnej, nauczania, języka niemieckiego, francuskiego, socjologii, psychologii… Dziś żałuję tylko, że nie wzięłam sobie więcej zajęć z historii, którą po ukończeniu college’u pokochałam, jednak prezentowaną w odmienny sposób, niż robi się to w szkołach średnich. W tamtych czasach po raz pierwszy jadłam jogurt i zasmakowałam kuchni orientalnej oraz byłam na moim pierwszym koncercie rockowym (zanim uświadomiłam sobie, że w tłumie miewam ataki klaustrofobii, byłam jeszcze na kilku). Zakochałam się też w sztukach walki (bynajmniej nie w ich uprawianiu, lecz w filmach na ich temat), odkryłam moją ulubioną grupę muzyczną z gatunku electric folk - Steeleye Span, a także moich ulubionych komików-piosenkarzy Limelighters i Toma Lehrera. Czytałam też bardzo różnorodne tematycznie książki, zarówno dla rozrywki, jak i dla poszerzania swojej wiedzy. Przybrałam mocno na wadze i zapuściłam naprawdę długie włosy (aż po same łopatki). College okazał się bardzo kształcący.
Latem przed rozpoczęciem trzeciego roku studiów w Penn napisałam moje pierwsze w pełni oryginalne opowiadanie od czasów ukończenia dziesiątej klasy - Rydwan demona. Miało całe pięć stron, a każde słowo zostało okupione potem i łzami, jednak udało mi się je ukończyć. Moja niemoc twórcza została przełamana na dobre. Ponownie mogłam pisać. Rok później udało mi się sprzedać moje pierwsze opowiadanie. To dodało mi odwagi i na ostatnim roku studiów zapisałam się na kurs pisania powieści science fiction. Moim nauczycielem był genialny pisarz David Bradley (autor powieści South street i The chaneysville incident, a także artykułów prasowych i scenariuszy filmowych). To on w pewnym momencie powiedział mi, że nadszedł już czas, abym napisała powieść, być może opartą na latach, gdy dorastałam, i trudnościach, przez jakie przechodziła moja rodzina. Za jego sugestią próbowałam napisać taką właśnie książkę, ale pomimo wysiłków nie udało mi się stworzyć więcej niż marne pięć stron. Przerażona tym, że moje umiejętności literackie znowu znikną bez śladu, doszłam do wniosku, że nie jest ważne, o czym będzie moja pierwsza książka, o ile tylko będzie to moja pierwsza ukończona książka. Zadałam sobie wówczas pytanie: co napisałabym kiedyś, gdy pisanie było dla mnie równie naturalne, jak oddychanie? Odpowiedź była jedyna i prosta: historię fantasy z nastoletnią bohaterką w roli głównej. W ten sposób zaczęłam pracę nad moją pierwszą powieścią spod znaku magii i miecza, która sześć miesięcy później ujrzała światło dzienne. Nie była ona może doskonała, ale była to prawdziwa powieść i tylko to się liczyło.
Z psychologii nigdy nie dorobiłam się stopnia naukowego – popłynęłam na obowiązkowych zajęciach ze statystyki (dziś na spotkaniach w szkołach wszyscy uczniowie śmieją się, gdy
wspominam, że moim najgorszym przedmiotem była matematyka). Jakimś cudem udało mi się jednak przekonać władze uczelni do przyznania mi dyplomu, ponieważ spełniałam wszystkie wymogi niezbędne do takiego osiągnięcia. Nie ma potrzeby wnikania w zakres mojego dyplomu. Widnieje na nim napis „Bachelor of Arts” i to wszystko.
W czasie, kiedy po studiach mieszkałam z moim chłopakiem w Kingston, w stanie Nowy Jork, dryfowałam pomiędzy chwytaniem się różnych dorywczych zarobkowych zajęć a sprzedawaniem, jeśli tylko nadarzyła się ku temu okazja, drobnych opowiadań czy artykułów. W pewnym momencie mój ojciec i macocha, w ramach odnowienia więzi rodzinnych, zaproponowali mi, abym na jakiś czas zamieszkała z nimi w Idaho, a ja przystałam na tę propozycję. To tam zdobyłam pierwszą i, jak się później okazało, jedyną pracę zgodną z moimi uniwersyteckimi kwalifikacjami: zostałam zastępczą matką w domu opieki dla nastoletnich dziewcząt. W tym samym czasie szukałam wydawcy dla powieści Pieśń lwicy. Moje wychowanki niestety nie mogły być jej pierwszymi czytelniczkami, choć z pewnością przypadłaby im do gustu. Kierowniczka domu opieki uznała bowiem, że niektóre fragmenty powieści są nieodpowiednie dla młodych dziewcząt (był to dom opieki o naprawdę surowych regułach). Musiałam więc, przy odrobinie improwizacji, opowiedzieć moim dziewczętom historię Alanny w wersji przystosowanej dla nastolatków.
Gdy wiedziałam, że nadszedł odpowiedni moment, przeprowadziłam się na Manhattan, aby rozpocząć karierę wydawniczą. Zaczęłam pracować w nowojorskiej agencji literackiej. Gdy Claire Smith, która miała stać się moim pierwszym agentem, zasugerowała, abym przekształciła Pieśń lwicy w czterotomową serię dla nastolatków, uświadomiłam sobie, że w pewnym sensie już to zrobiłam. Jean Karl z wydawnictwa Atheneum Books zapoznała się z rękopisem i zgodziła się przyjąć mój tekst po jego przepisaniu. Zabrałam się więc do pracy, która miała mi zająć prawie cały 1980 rok. Cięłam oryginalny rękopis, kierowany do dorosłych czytelników, i wklejałam jego fragmenty w zupełnie nowy materiał, a następnie przepisywałam wszystko na nowo. Tamta powieść dla dorosłych nigdy nie została wydana i już nie zostanie − gdy uporządkowałam wszystkie strony, pozbyłam się starych fragmentów. Czteroksiąg Pieśń lwicy w swej ostatecznej wersji jest napisany znacznie lepiej, ponieważ w czasie pomiędzy powstaniem pierwowzoru a przepisaniem powieści po zmianach nauczyłam się naprawdę wiele na temat mojego literackiego rzemiosła. W 1983 roku moja debiutancka książka pt. Alanna: pierwsza przygoda − została wydana w twardej oprawie przez Atheneum Books.
W międzyczasie sięgałam też po inne sposoby na dorobienie: czytałam rękopisy dla Silhouette Romances, pisałam recenzje filmów o sztukach walki, a także pracowałam jako redaktor na zlecenie. Pomagałam też zakładać studio, w którym nagrywane były radiowe audycje komediowe i dramaty. Niektóre z naszych nagrań zostały wyemitowane w Nowym Jorku i Los Angeles, inne - na antenie sieci National Public Radio. Pisałam scenariusze i reżyserowałam audycje, a także pomagałam współpracownikom pisać ich własne scenariusze, które moglibyśmy później zrealizować. Zajmowałam się tym przez rok i właśnie w tym czasie poznałam Tima Liebe - przyjaciela jednej z naszych aktorek. Obecnie stworzenie to jest moim ukochanym mężem – zabawnym, inteligentnym, utalentowanym oraz bardzo towarzyskim autorem tekstów z zakresu elektroniki użytkowej i jednocześnie projektantem oraz administratorem serwisów internetowych. Wcześniej Tim był
komediopisarzem oraz aktorem dramatycznym i komediowym, pracującym dla rozgłośni radiowej, a następnie aktorem i producentem filmowym. Pracował przy tak uroczych produkcjach, jak Fort Apache, Bronx oraz Atak pomidorów-zabójców. Byliśmy razem po tym, jak odeszłam z agencji literackiej i podjęłam tymczasową pracę sekretarki w agencji reklamowej, później w banku, a następnie w biurze prawniczym. Tim mydlił mi oczy zapewnieniami, że wcale nie jest zainteresowany małżeństwem ze mną, aż do momentu, kiedy na oczach 200 osób stanęliśmy przed pastorem. Goście zgodnie przyznali później, że zjawili się na ślubie osobiście głównie dlatego, że w przeciwnym razie nigdy nie uwierzyliby, że zdecydowałam się na ten krok. Moje poglądy na temat małżeństwa były bowiem dość radykalne i są takie po dziś dzień, nawet jeżeli nasze własne małżeństwo od 25 lat wydaje się układać pomyślnie.
W 1992 roku dołączyłam do bardzo nielicznego grona pisarzy szczęśliwców, którzy są w stanie utrzymać się ze swojej twórczości (jeszcze długo co prawda nie oznaczało to życia na zbyt wysokim poziomie, ale i tak biło na głowę pracę sekretarki). Z trudem, ale jednak udało nam się przetrwać większą część 1990 roku, kiedy to moje książki powoli zdobywały popularność. Od 1995 roku zaczęłam pojawiać się na spotkaniach w szkołach częściej niż okazjonalnie, około 1997 roku zaczęłam jeździć na konwenty science fiction, natomiast w 2000 roku udałam się do Wielkiej Brytanii w ramach mojej pierwszej opłaconej przez wydawcę podróży! W kolejną podróż promocyjną wyruszyłam do Australii, a kilka miesięcy później nadszedł czas na Stany Zjednoczone i Kanadę. Kiedy wydawnictwo wysyła autora w podróż promującą jego książki, może on być pewien jednej rzeczy: udało mu się. Zawsze niecierpliwie wyczekuję takich podróży, ponieważ dzięki nim mogę zobaczyć miejsca, w które w innej sytuacji nigdy bym nie pojechała, i spotkać ludzi, dzięki którym piszę nadal i którzy kochają moje książki. Dobrze jest móc przypisać imionom konkretne twarze, rozmawiać o tym, co ktoś lubi, a czego nie, dowiadywać się, co czytelnicy pragnęliby znaleźć w moich książkach, co jeszcze czytają i co chcieliby mi polecić (sama bez przerwy rozglądam się za nowymi tytułami). Mam świadomość tego, że zawdzięczam swój sukces moim czytelnikom – zarówno tym dorosłym, jak i dzieciom - i bardzo chętnie wykorzystuję możliwość podziękowania im osobiście.
Tak więc jestem pisarką, która odniosła sukces. Mam ukochane stworzenie, zwane mężem, opiekujące się mną w równym stopniu, co ja nim. Nie mamy dzieci, ale uważam, że łatwiej jest lubić dzieci, gdy nie ma się własnych, i nie narzekam na nie, jak ma to w zwyczaju wielu moich dorosłych znajomych. Mam trzech szwagrów i dwie bratowe, a także macochę, przyrodnich braci oraz siostry. Mój tato niestety umarł niedawno i ciągle jeszcze niezbyt sobie z tym radzę. Mam naprawdę fajną teściową, teścia i babcię od strony męża. Mam cztery siostrzenice (Tameran, Nicole, Hannę i Hollis Liebe), czterech siostrzeńców (Kenana Liebe, Freda, C.J. i Tino) oraz siostrzanego wnuka Jeffrey’a Ellysona i siostrzaną wnuczkę Maddie: wszyscy oni rozsiani są po całych Stanach Zjednoczonych, od Iowy przez Kalifornię po Wschodnie Wybrzeże. Ponadto mam grono wiernych przyjaciół, pozyskanych również za sprawą moich książek.
Wiodę całkiem udane życie. Biorąc pod uwagę problemy, z jakimi musiałam zmagać się jako dziecko, to jest to życie, o którym zawsze marzyłam, choć nigdy do końca nie wierzyłam w realizację tych marzeń. A jednak po latach ciężkiej pracy i wielu zmartwieniach dotarłam do
miejsca, w którym chcę być, które daje mi olbrzymią porcję szczęścia, silnych przyjaciół i wiernych czytelników. To chyba nieźle. Nigdy jednak nie przyjęłam tego wszystkiego za coś pewnego, niezmiennego, co przychodzi samo i o co nie trzeba się troszczyć.
Źródło: www.tamorapierce.com