Polecamy
Pieśń pustyni
Newsletter
Cela Jonas Winner Cela Premiera: 26/04/2017
ISBN: 978-83-62577-52-1 Tłumaczenie: Agnieszka Hofmann Oprawa: Miękka Rok wydania: 2017

ZACZEKAJ, ZACZEKAJ TYLKO TROSZKĘ...


Sammy ma jedenaście lat i właśnie przeprowadził się z rodzicami do Berlina. Jego nowym domem jest stara secesyjna willa z ogrodem. W schronie przeciwlotniczym należącym do posiadłości chłopiec dokonuje wstrząsającego odkrycia. W zamkniętej celi, szczelnie wyłożonej gumową folią, jest więziona przerażona dziewczynka, niewiele starsza od niego. Kiedy Sammy schodzi do bunkra następnego dnia, cela jest pusta, a po dziewczynce nie ma śladu. Chłopiec jest pewien, że istnieje tylko jedno wytłumaczenie tego wszystkiego: jego ojciec.


Mroczna, duszna opowieść tocząca się pewnego upalnego lata, w której nie wiadomo, co jest obłędem, co manipulacją, a co rzeczywistością.



PROLOG


Zima 2016


Berlin. Czarne migotanie nocnego wspomnienia. Ciemność. Wilgoć. Chłód. Blade poranne słońce. Mętne światło popołudnia. Niekończące się noce.

Kiedy wracam myślami do Berlina, widzę przed sobą betonową pustynię, ściany ogniowe, ślepe uliczki, wykopy budowlane – zamarłe w czerni. Połyskujący wilgocią bruk, fasady domów, wznoszące się na tle szarego nieba. Widzę liście, ciemne i mokre, czuję zapach butwiejącego listowia. Widzę latarnie gazowe, których światło rozmywa się we mgle. Widzę twarze, blade i ostre, słyszę odgłos stóp, szelest palt, szepty. Kiedy wracam myślami do Berlina, mam w ustach smak zjełczałego tłuszczu, a w nozdrzach zapach kapusty i węgla. Kiedy wracam myślami do Berlina, moje dłonie wilgotnieją od zimnego potu, a nogi ogarnia niepokój. Słyszę wrzask, ale nie widzę, kto krzyczy. Słyszę głuche dudnienie elektronicznej muzyki i przemierzam podziemne bunkry. Kiedy wracam myślami do Berlina, widzę sosnowe lasy i piaszczystą ziemię, komórki zbite z desek i opuszczone ulice. Ukradkowe spojrzenia, milczenie, strach i powracające noce, które nigdy się nie kończą.

Kiedy wracam myślami do Berlina, czuję się tak, jakby na mych ustach kładła się zimna ręka, martwa jak guma i lepka jak miód.

Jego ręka.

Ręka wilka, maszyny do mielenia mięsa.

Ma wyjść na wolność. Już jutro. Po prawie dwudziestu latach. Wczoraj dostałem zawiadomienie. Z Berlina. Z jednego z kamiennych pałaców, w których mieszczą się niezliczone urzędy.

Siedzę przy otwartym oknie. Przede mną niebo tak szerokie, że nie da się objąć go wzrokiem. Na horyzoncie woda, w oddali ludzie, mali jak mrówki. Pojazdy jak sunące po alejach zabaweczki. Świeci słońce, nastaje dzień, ale wspomnienie o Berlinie, mieście na dalekim wschodzie Europy, ciemnieje jak welon zasłaniający słońce. Dopada mnie niczym potępieńczy pogłos. To już jutro, jutro otworzy się krata i wysunie się zza niej jego szyja, przekroczy linię dzielącą go od wolności. Przestąpi przez tę linię jedną stopą, a potem – jednym potężnym krokiem – stanie po drugiej stronie, wyswobodzony, na zewnątrz murów więzienia. Już nie będzie poskromiony, na wolności rozwinie się i wysunie czułki.

Wiadomość o jego zwolnieniu rzuciła mnie w mroczną przeszłość. Myślałem, że zostawiłem tamten czas za sobą – na zawsze – lecz teraz moje myśli znów krążą wokół tamtych zdarzeń. Chcę o tym napisać. O tym, co wydarzyło się naprawdę. Niech to będzie ostrzeżenie. I lek, który mnie uzdrowi.

Ależ skąd! Spisuję to, bo się tym duszę, bo wspomnienie tamtych paru dni sprzed prawie dwudziestu lat, wspomnienie mroku, grozy i śmierci, żarzy się we mnie i zatruwa, a ja już nie mogę inaczej, jak tylko chwycić za pióro, wziąć ten plik papieru i zapisać, co przeżyłem.

Wtedy…

W Berlinie…

Tamtego lata prawie dwadzieścia lat temu…

…kiedy byłem chudym chłopcem – wielkookim, ciekawym, rozbrykanym, mającym nie więcej niż jedenaście lat.



Część I

1


Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Berlina. Ojciec i brat pojechali parę tygodni wcześniej, wraz z transportem mebli. Mama, ja i nasza operka, Hannah, która wyjechała z nami do Londynu trzy lata temu, mieliśmy dolecieć później samolotem.

Był skwarny dzień, wstaliśmy wcześnie rano, by zdążyć na samolot, a kiedy wylądowaliśmy, powietrze było tak rozgrzane, że miałem wrażenie, jakby goła skóra moich wystających spod szortów nóg lepiła się do plastikowych siedzeń.

Mój brat Linus oraz ojciec czekali przy bramce. Nie widziałem ich od czterech tygodni i wydawało mi się, że już trochę się zmienili w tym krótkim czasie. Czy to za sprawą innej fryzury brata, nowej kurtki ojca, szczególnego wyrazu twarzy? Nie wiem. W każdym razie powitanie było serdeczne.

Przy wyjściu czekała już taksówka.

– Wiem – przyznał ze skruchą ojciec, zerkając na matkę – lepszy byłby mały bus, ale nie było już wolnych. Myślisz, że się zmieścimy?

Zmieściliśmy się. Choć było ciasno. Siedziałem z tyłu, wciśnięty między Hannah a matkę. Dla brata miejsca już nie wystarczyło. Zapewnił nas, że to żaden problem, pojedzie do domu autobusem. Walizki, a mieliśmy jeszcze trochę bagażu, załadowano do bagażnika, ale jedna torba – pamiętam, jaka była ciężka – leżała na moich kolanach i wpijała mi się ostrą krawędzią w uda. Samochód ruszył z szarpnięciem. Za kierownicą siedział krępy łysielec, który przez całą drogę nie odzywał się ani słowem, za to jego radiotelefon nieustannie wypluwał zgłoszenia i komunikaty, wywołując we mnie wrażenie, jakby Berlin był wielkim mrowiskiem, którego mieszkańcy są na bieżąco informowani o dokładnej pozycji i prędkości poruszania się wszystkich osób, które je zamieszkują.

Ojciec otworzył boczną szybę, żeby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. W twarz uderzył mnie ostry wiatr; owiewał lodowatym podmuchem spocone, zdrętwiałe od niewygodnej pozycji ramiona, którymi nie dotykałem oparcia. Jednocześnie cieszyłem się z tego wiatru, bowiem… Czyżby pozostali nic nie czuli? Wychyliłem się nieco do przodu i wciągnąłem w nozdrza powietrze. W pierwszej chwili poczułem tylko leciutkie tchnienie, niczym rozmyte wspomnienie, tak delikatnie i zwiewne, że udało mi się je przegnać. Ledwie o nim zapomniałem, wróciło. Nieprzyjemny, ostry zapach, zapach, przed którym chciałem cofnąć się odruchowo, zapach zgnilizny, ale nie słodkawy smród padliny, który byłby równie odrażający, raczej wyziew jelit i trawienia, odór psich ekskrementów, stwierdziłem z odrazą, smród, który raz po raz unosił się znad podłogi, sponad naszych butów. A może poprzedni pasażer zwymiotował w tej taksówce?

Zerknąłem z boku na matkę, ale ona siedziała z odchyloną głową i zamkniętymi oczami, wyraźnie wyczerpana podróżą. Przeciąg tak owiewał wnętrze samochodu, że pewnie niczego nie czuła. Hannah, siedząca po mojej drugiej stronie, również sprawiała wrażenie, jakby nic nie mąciło jej spokoju. Przyglądała się mijanym po drodze domom i sklepom. Z przodu byczy kark taksówkarza i ojciec w okularach słonecznych, trzymający się uchwytu nad oknem i wpatrujący nieruchomo w szybę przed sobą.

Było mi niedobrze. Zapach stał się nie do zniesienia. Wyobraziłem sobie szczerzącego zęby psa, w którego żołądku kłębiły się Bóg wie jakie bakterie i w którego kupę na chodniku przed halą lotniska musiało wdepnąć któreś z nas.

To ma być Berlin? Miasto, do którego się przeprowadziliśmy? Nie chciałem tu przyjeżdżać, nigdy. Podobało mi się w Londynie, miałem tam kolegów z klasy i czas wypełniony różnymi zajęciami, kochałem dom, w którym mieszkaliśmy.

Nie chciałem tej przeprowadzki. Ale mama dostała angaż w operze w Berlinie i nic nie dało się zrobić. Ojcu było to obojętne, dla niego liczyło się tylko, by miał swoją pracownię, gdzie mógł rozłożyć się z materiałami i w spokoju komponować. Kiedy więc koledzy z pracy wystarali się dla nas o dom do wynajęcia w Grunewaldzie – „to taka dzielnica w Berlinie”, wyjaśnili mi rodzice, bo nazwa nic mi nie mówiła – i to w dodatku niedrogo, decyzja zapadła: przeprowadzamy się do Berlina. Choćbym nie wiem jak się zapierał, nie mogłem tego zmienić.

I tak ojciec z Linusem pojechali do Berlina pierwsi, rozlokowali się w domu, a mama, ja i Hannah dojechaliśmy do nich z walizkami.

– To tutaj.

Otworzyłem oczy, które przymknąłem jakiś czas temu, i za zielonymi wierzchołkami żywopłotu dojrzałem wieżyczkę, stromy dach i wykusz z kolorowymi szybkami. Dom przypominający zabawkowy zamek z oknami o najróżniejszych rozmiarach i kształtach. „Willa w stylu secesyjnym – powiedzieli rodzice, przypominam to sobie teraz – zobaczysz, spodoba ci się, to prawdziwa secesyjna willa w Grunewaldzie”.

Wyskoczyłem z taksówki. Smród zelżał. Dobre i to. Wzdrygnąłem się. Jeszcze parę minut i pewnie zwymiotowałbym między przednie fotele. Zatrzymałem jednak samolotowy posiłek w żołądku i minąwszy ojca, pobiegłem do otwartej furtki. Wijąca się za nią dróżka prowadziła przez ładnie utrzymany ogródek skalny do wejścia do willi.

Linusa jeszcze nie było, powrót autobusem naturalnie musiał zająć mu więcej czasu. A zatem to ojcu przypadło w udziale oprowadzenie nas po domu. Mama wsunęła okulary słoneczne we włosy. Widziałem, że jest zauroczona, ale jednocześnie jakby nieobecna duchem, jakby myślami była już na spotkaniu, które miała na mieście tego popołudnia.

– Twój pokój jest na górze, Sammy. – Ojciec poklepał mnie po plecach. – Chcesz obejrzeć? – Skinął głową ku wyłożonym drewnem schodom po drugiej stronie przepysznego holu.

– Tak, zaraz. – Zawahałem się. Chciałem jeszcze trochę z nimi zostać, skoro było tak miło i ojciec nas oprowadzał.

Chociaż willa w istocie była wspaniała, mój umysł zaprzątała jedna natrętna myśl: Co ja będę robić w tym domu przez całe wakacje?

Mój brat był w mieście już od paru tygodni i poszedł do nowej szkoły jeszcze przed końcem roku szkolnego. Wiedziałem, że poznał paru chłopaków z klasy, z którymi dobrze się dogadywał i poumawiał na wakacje. Ja jednak skończyłem rok szkolny w Londynie i miałem pójść do nowej szkoły dopiero we wrześniu. To oznaczało, że poza rodziną nie znałem w Berlinie nikogo. Nie wiedziałem, co miałem ze sobą zrobić przez bite sześć tygodni…

– No, leć obejrzeć pokój!

Nie chciałem dłużej się wykręcać. Pobiegłem ku schodom i pokonałem je w podskokach. Już wcześniej dostaliśmy rozkład domu, wiedziałem więc, który pokój jest mój. Wszedłem do środka i szerzej otworzyłem oczy. Było to wspaniałe, jasne pomieszczenie, z którego rozpościerał się widok niemal na cały ogród i jeszcze kawałek ulicy, przy której zatrzymała się taksówka. Wielkie przeszklone drzwi oddzielały pokój od wąskiego balkonu. Wyszedłem na balkon i popatrzyłem w dół – na trawnik, który rozciągał się jak dywan od domu aż po basen na drugim krańcu posesji. Rodzice i Hannah musieli już wyjść przez jedne z wychodzących na ogród drzwi, gdyż zobaczyłem, jak przemierzają murawę. Ogród był pogrążony w cieniu, a tam, gdzie nie dochodziło jaskrawe światło słońca, było tak ciemno, że przez moment ledwie ich rozpoznałem.

Odwróciłem się, rozejrzałem – i aż drgnąłem. Brunatnoczarne plamy. W tej samej sekundzie moje nozdrza w całej swojej obrzydliwości wypełnił zapach, który w taksówce niemal doprowadził mnie do szaleństwa, zapach trzewi, kwasu i zwierzęcych wyziewów, odór wnętrzności i odchodów. Co najmniej pięć błotnistych smug ciągnęło się w poprzek beżowego dywanu, którym wyłożono mój pokój, aż do drzwi balkonowych, w których stałem. Poczułem, jak skurcz zaciska mi przełyk. Ostrożnie, by przypadkiem niczego nie dotknąć, uniosłem lewą stopę i obejrzałem podeszwę sandału. Czysta. Potem prawą.

Było tam.

Wilgotne. Błyszczące. Rozpłaszczone.

Jednocześnie w nozdrza uderzyła mnie tak przemożna fala smrodu, że poczułem się, jakby ktoś wcisnął mi twarz w odrażającą masę. Odruchowo przycisnąłem do ust i nosa prawe ramię, poczułem, jak ściska mi się żołądek i kwas wędruje do góry. Świerzbiła mnie twarz, a jednak nie mogłem oderwać spojrzenia od masy, w której, jak mi się wydawało, dostrzegałem maleńkie pęcherzyki, które połyskiwały niemalże jak bańki mydlane i pękały z lekkim rozpryskiem, uwalniając kolejne, coraz bardziej cuchnące wyziewy. W końcu uwolniłem stopę i bez dotykania zsunąłem sandał na podłogę obok drzwi balkonowych. A potem wybiegłem z pokoju, uważając, by nie stanąć na rozmazane smugi na dywanie.

Taki był nasz przyjazd na Rotkelchenanstieg, małą, krętą uliczkę, przy której stała willa.

I tak się zaczęły wakacje.

– Czy ty przypadkiem nie masz już podręczników na nowy rok szkolny? – zagadnął mnie dwa dni później ojciec. Zabrudzony sandał i dywan już dawno zostały wyczyszczone. Mój prawdziwy problem, czyli co miałem począć sam w domu przez najbliższe sześć tygodni, nie dał się jednak rozwiązać tak szybko. – Może to nie byłby taki zły pomysł, gdybyś przygotował się trochę, przejrzał nowy materiał.

Jasne, mogłem to zrobić. Poza tym mogłem wypożyczać z pobliskiej biblioteki miejskiej stosy książek i spędzać dni na czytaniu w cieniu wspaniałych drzew.

Wakacje! Czy to nie cudowne? Na co tu się skarżyć?

W domu było pełno jeszcze nierozpakowanych pudeł. Czasami przysłuchiwałem się, jak Linus z kolegami siedzą przy otwartym oknie jego pokoju na górze i zaśmiewają się z czegoś. Widywałem też Hannah, przechadzającą się po murawie w białej letniej sukience, albo słyszałem, jak ojciec, zaszyty w bocznym skrzydle domu, gra na pianinie, puszczając muzykę bez słuchawek – przez głośniki. Mroczne, żywiołowe dźwięki, tworzące podkład muzyczny do filmu, nad którym właśnie pracował.

Mamy przeważnie nie było w domu, całe dnie spędzała na próbach na mieście. Nie przejmowałem się tym. Wskakiwałem w mokrych jeszcze kąpielówkach do letniej wody w basenie i zanurzałem głowę pod wodę, najdłużej jak mogłem. Kiedy się wynurzałem, a z pracowni ojca nadal dochodziły demoniczne melodie, odwracałem się na plecy, tak by moje uszy znajdowały się pod wodą, a usta wystawiałem ponad powierzchnię tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. Myślałem, że to będzie leniwe, skwarne lato. Lato spędzone w ogrodzie i chłodnych pomieszczeniach nieoswojonego jeszcze domu.

Okazało się, że się myliłem. Tamto lato nie było słoneczne i senne. To było lato wilka. Wilka do mielenia mięsa, który pochwycił mnie swymi zębami i wciągnął. Wessał w stalową gardziel, między noże rozdrabniające i tnące mięso.

Moje mięso.

Znacie to? Uczucie rozrywania do krwi, gdy coś ściera was tak bardzo, że rany być może nigdy się nie zabliźnią? Kiedy wasze oczy otwierają się tak szeroko, że nie wierzycie, iż mogą aż tak się rozewrzeć? Kiedy doświadczacie tego, jak wydarzenia wokół was bezpowrotnie tną na strzępy wszystko, kim byliście do tej pory? To właśnie wydarzyło się tamtego lata – lata, które zaczęło się tak leniwie i sennie, od słońca i popołudni spędzonych na basenie.



2


Był pierwszy sierpnia – nigdy nie zapomnę tej daty. Od naszego przyjazdu minęły dobre trzy tygodnie. Było parno. W trawie przebłyskiwały rdzawe od upału źdźbła. Siedziałem na jednej z brzóz rosnących niedaleko sadzawki na zachodnim krańcu posiadłości, skąd miałem widok na cały teren. Łażenie po drzewach? W Londynie tego nie było. Tutaj na całej posesji rosło mnóstwo drzew i kiedy przystawiło się do pnia jedno z wiklinowych krzeseł, bez trudu można było dosięgnąć do niższych konarów. A wyżej wspinaczka szła już niemal jak po drabinie. Można było usadowić się wygodnie na jednej z gałęzi, przyglądać się ptakom i rozmyślać, jak wysoko dałoby się jeszcze wejść, nie ryzykując złamania całej korony.

Zobaczyłem go, jak wychodzi przez tylne drzwi prowadzące na słoneczny taras. Już przy śniadaniu wyglądał na bardzo spiętego, a kiedy ujrzałem go teraz, jak przemierza trawnik, odniosłem wrażenie, jakby chował głowę w ramionach. Przeprowadzka do Berlina nie wpłynęła na ojca dobrze.

– To nic, nie przejmuj się tym, Sammy – zbyła mnie mama, kiedy ją o to zagadnąłem. – Twój ojciec… znasz go. Znajdowanie właściwych nut nie zawsze przychodzi mu z łatwością. Poprosili go, żeby skomponował muzykę do serii filmów, trzech, zdaje się. I to nie są łatwe filmy, wiesz?

– Nie? Czemu? O czym one są?

Mama uśmiechnęła się i popatrzyła mi z czułością w oczy.

– Wolałbyś nie wiedzieć. To nie są historie dla dzieci, nawet sama ich jeszcze nie oglądałam. Nie leżą mi tego rodzaju filmy.

Nie leżą jej tego rodzaju filmy.

Położyłem głowę na poduszce i popatrzyłem w górę, na jej twarz.

– Jeśli chcesz, to porozmawiam z tatą, może pokaże ci jakiś fragment.

– Tak… tak, może.

Zawsze mnie kusiło, żeby obejrzeć filmy, do których ojciec pisał muzykę. Od czasu do czasu pokazywał mi na wideo w pracowni jakiś urywek, ale tylko wówczas, gdy chodziło o jakąś komedię dla młodzieży albo romans. W ostatnich czasach jednak – to się zaczęło już w Londynie – przysyłali mu raczej ponure obrazy.

– Wolałby znów popracować nad jakąś komedią albo filmem historycznym – wyjaśniła mi mama tego wieczora, stając przy moim łóżku. – Ale czasem nie jest łatwo zdobyć dobre zlecenia. Wtedy twój ojciec bierze, co mu dają. Dla niego jest ważne, by w ogóle pracować.

To nie były wielkie hollywoodzkie hity z gwiazdorską obsadą, jak mi objaśniła mama, tylko raczej tanie, finansowane niezależnie produkcje, filmy, które ukazywały się tylko na wideo. Dla producentów muzyka mojego ojca była dokładnie tym, czego szukali. Ciężka, mroczna i niesamowita, wyczarowywała w mojej wyobraźni światy cieni i postaci, kiedy dochodziła przytłumiona zza drzwi pracowni.

Przygarbiony, skulony szedł przez murawę, zgięty do ziemi bardziej niż kiedykolwiek. Wspominałem już, że już przy śniadaniu rzuciło mi się w oczy, jaki był rozdrażniony i podminowany. Odkąd przyjechaliśmy do Berlina i zamieszkaliśmy w tym domu, zaobserwowałem, że jego szyja jakby się przekrzywiła, szyja mojego ojca, mężczyzny, w którego posturze zawsze było coś uskrzydlonego, niemal tanecznego.

A teraz sprawiał wrażenie przygiętego do ziemi. Nie jakoś przesadnie, tylko odrobinę – a jednak zauważalnie.

– To przez te filmy, które ma udźwiękowić – zasugerowała mama podczas naszej rozmowy. – Chcą… Wiesz, twój ojciec nie zawsze ma szczęście do tego, czym się zajmuje. – Zerknęła ku drzwiom, ale to tylko Linus minął mój pokój, idąc do łazienki. – Ludzie, którzy dają mu zlecenia, nie zawsze chcą tego samego, czego chce on. Ale wszystko wkrótce jakoś się ułoży, zobaczysz.

Wiodłem za nim wzrokiem. Przeczesał dłonią nieco za długie włosy, które ciężkimi kosmykami opadały mu na czoło. Już podnosiłem rękę, żeby go przywołać, ale powstrzymałem się, bo wiedziałem, że nie lubi, jak mu się przeszkadza w ciągu dnia.

– Przepraszam, Sammy, to nie z twojego powodu – tłumaczył mi już wiele razy. – To ta praca. Czasami jestem tak pogrążony w myślach, że nie potrafię tak od razu się przestawić. Rozumiesz to, prawda? Muszę dopilnować, by wykonać swoje dzienne pensum, czyli ilość pracy, którą muszę skończyć w ciągu dnia. A kiedy się zagłębię w jednej sekwencji, nie chcę, by cokolwiek odwracało moją uwagę, pod żadnym pozorem. Wiem, że nie masz złych intencji, ale to czasem strasznie przeszkadza, nawet jeśli chodzi tylko o chwilę rozmowy. – Zamrugał, a jego oczy przybrały lekko nieobecny wyraz. Ale ja uwielbiałem słuchać, jak opowiadał mi o swojej pracy, o komponowaniu, które było dla mnie niczym wiedza tajemna.

– Tylko twój ojciec to potrafi – mówiła mama. – Widzi dźwięki jak krajobrazy. Musi tylko je zapisać, jak najprędzej. Zanim krajobrazy z marzeń i fantazji rozpłyną się jak chmury, przegnane mocniejszym podmuchem wiatru.

Nie zdarzało się zbyt często, byśmy napataczali się z ojcem na siebie. W ciągu dnia, kiedy on pracował, ja zwykle byłem w szkole. Późnym popołudniem, kiedy wracałem do domu, odnosiłem wrażenie, że nie jest już taki spięty. Ale tu, w Berlinie, było inaczej, tu miałem wakacje, szkoła miała się rozpocząć dopiero za kilka tygodni, byłem w domu przez cały dzień – i on też.

Ojciec przemierzał trawnik, nie oglądając się za siebie. Opuściłem rękę. Lepiej mu nie przeszkadzać. Bo i co miałem mu powiedzieć? „Tato, tu jestem! Tutaj, na górze!” Wiedziałem przecież, jak by na mnie popatrzył. „Nie miej mi tego za złe, Sam, ale w tej chwili niestety nie mam czasu na coś takiego”. A na co miał?

Zaczepiłem stopy pod konarem, żeby łatwiej się obrócić, i popatrzyłem za nim. Szedł na przełaj przez trawnik rozpościerający się na południe od głównego budynku, potem skręcił w wąską alejkę między żywopłotami, która prowadziła do tylnej części ogrodu. Ogród różany, nieduży labirynt z bukszpanu, grządki z ziołami… Po drugiej stronie prawie dwumetrowego żywopłotu, za którym właśnie zniknął, leżały najbardziej zaczarowane zakątki rozległego ogrodu.

Nie powinieneś siedzieć przy biurku, tato?

Kochałem swojego ojca. Uwielbiałem, gdy na mnie patrzył, uwielbiałem, kiedy się do mnie uśmiechał, kiedy mnie zagadywał, kiedy pytał mnie o coś, a ja mogłem wyczytać w jego oczach, jak bardzo się cieszy, że jestem. Kochałem w nim właściwie wszystko, kochałem nawet to, jak próbował wyjaśnić mi, dlaczego akurat nie ma dla mnie czasu. Wszystko, co robił, było fascynujące, celowe i znaczące, ojciec zdawał się niemal emanować czymś magicznym, co nigdy nie było wyraźniejsze niż wtedy, gdy słyszałem muzykę dochodzącą z jego pokoju.

Nuda. I ciekawość. To one mną powodowały, kiedy zeskoczyłem z gałęzi, na której siedziałem, zsunąłem się po pniu brzozy i pobiegłem na przełaj przez trawnik w stronę żywopłotu, za którym zniknął przed chwilą.

Parę sekund później dostrzegłem jego ciemny sweter na końcu przejścia między żywopłotami. Ojciec dotarł do niewielkiej komórki, do której prowadziła ścieżka. Ukryłem się za zaroślami i zerknąłem przez gałęzie. Nigdy wcześniej nie widziałem go przy komórce. Oczywiście znałem już tę zbitą z desek budę, nawet próbowałem zajrzeć do środka przez brudne okno, ponieważ jednak wnętrze zawsze było pogrążone w mroku, nigdy nie zdołałem niczego dojrzeć. Drzwi zawsze były zamknięte, dlatego nigdy nie byłem w środku. Z napięciem obserwowałem, jak ojciec wyjmuje klucz z kieszeni spodni i otwiera drzwi, a potem od razu zamyka je za sobą. Nasłuchiwałem, wstrzymując oddech. Nie usłyszałem ponownego zgrzytu zamka. Nie zamknął drzwi na klucz.

Kładzie się tam na pryczy – przemknęło mi przez głowę – bada wzrokiem ciemność, łatwiej mu się skoncentrować. Prawda? Dotarł do problematycznego miejsca, ma kłopoty ze znalezieniem właściwych nut! Zobaczyłem jego cień przemykający po brudnym oknie. Tam, w środku, jest bliżej cieni i otchłani, które musi zawrzeć w swej muzyce!

Podczas gdy myśli te krążyły rozproszone po mojej głowie, nie przybierając żadnej stałej postaci, porzuciłem swoje stanowisko za krzakiem i podkradłem się do chatki. Nie ośmieliłem się popatrzeć przez okno. Z zewnątrz nie dało się wprawdzie zajrzeć do środka, ale z wnętrza na pewno byłoby widać moją przytkniętą do szyby głowę.

Przyczaiłem się na ziemi pod drzwiami i przyłożyłem ucho do drewna. A gdyby w tej chwili ojciec pchnął drzwi? Jak żałośnie spoglądałbym z dołu ku niemu? Ale przecież niczego złego nie zrobiłem! Widziałem cię, jak tu idziesz, tato, chciałem tylko zobaczyć, co robisz.

To… nie było przecież zabronione! Nie powiedział, że nie mogę za nim chodzić. Przy śniadaniu ledwie zaszczycił mnie spojrzeniem, jakby mnie nie dostrzegał. Proszę, tato, nie, nie chciałem zrobić nic złego, chciałem tylko zobaczyć, co tu robisz!

A jednak dobrze to wiedziałem, czułem to każdą komórką swojego ciała. Jeszcze nigdy nie widziałem go idącego w ten sposób, nigdy nie widziałem patrzącego w ten sposób. Wiedziałem, że nie chciał, żebym tu był. Czy to był powód, dla którego na przekór wszystkiemu tkwiłem pod tymi drzwiami? Czy to był powód, dla którego nie zostawiłem go w spokoju? Powód, dla którego przez długie minuty siedziałem w kucki z klamką w ręku, z chudym torsem przyciśniętym do drewna? Wydawało mi się, że słyszę, jak oddycha ciężko zaraz za cienkimi deskami, jak szuka tego, czego mu było potrzeba, właściwych dźwięków, właściwych pomysłów, właściwej inspiracji. I nagle uświadomiłem sobie coś z taką jasnością, jakbym mógł przeniknąć wzrokiem stare drewniane drzwi niczym szklaną szybę. Nie było go tam. Za drzwiami. W komórce.

Zerwałem się na równe nogi. Szybko obszedłem komórkę. Minąłem brudne okno. Porośnięte bluszczem ściany. Drewniane drzwiczki, pod którymi się przyczaiłem. Poza oknem i drzwiami nie było innej drogi na zewnątrz – ale ojciec nie opuścił komórki ani przez okno, ani przez drzwi.

Sekundę później ostrożnie nacisnąłem klamkę i bezszelestnie zamknąłem za sobą drzwi. Zobaczyłem, jak mój cień zostaje odcięty od światła wpadającego do wnętrza chatki.

Graty. Pajęczyny. Drewniana skrzynia na węgiel. A w piaszczystej podłodze klapa prowadząca w dół. I nic więcej.

Komórka była pusta.



3


Właz w ziemi był wykonany z masywnych drewnianych belek. Tak solidnych, że bez obawy można było na nich stanąć. Ale ja nie chciałem na nich stawać. Ojciec musiał zniknąć przez ten właz. Nie było innej możliwości. Dźwignąłem klapę, zapierając się całym ciałem, żeby unieść ją całkowicie. Skrywał się pod nią czarny, okrągły szyb prowadzący w głąb ziemi, oświetlony tylko światłem, które wpadało do wnętrza przez okno i drzwi. Dna nie było widać. Do klinkierowych cegieł, którymi wyłożony był szyb, umocowano zardzewiałe żelazne szczeble.

Nie wahałem się długo. Nie chciałem go wołać. Nie słyszałem też żadnych odgłosów. Jak długo czekałem pod drzwiami komórki? Spuściłem nogę w światło szybu i przytrzymałem się krawędzi. Drugą nogą wymacałem na oślep kolejny szczebel. Przeniosłem ciężar ciała na drugą stopę i zadrżałem, gdy moja głowa zniknęła poniżej krawędzi.

Szyb prowadził w głąb jakieś trzy, cztery metry. Do przebiegającego poziomo tunelu, z którym łączył się niczym pionowy komin, którym schodziłem w dół. Mój wzrok przyzwyczaił się odrobinę do mroku. Dostrzegałem drobinki kurzu, tańczące w słabym, białym świetle, które padało z góry. Tunel był suchy, pachniał tylko stęchlizną, choć niezbyt natarczywie. Ostrożnie, po omacku posunąłem się parę kroków naprzód.

Tata?

Obróciłem się wokół. Po ojcu nie było śladu. Z jednego kierunku dochodziła jednak matowa poświata unosząca się gdzieś dalej w tunelu. Postanowiłem najpierw udać się w tamtą stronę. Kiedy dotarłem do źródła światła, przekonałem się, że pochodziło z jarzeniówki, bzyczącej i wydającej ciche trzaski w bocznej odnodze tunelu.

Słyszałem o tym, że pod Berlinem nadal było pełno schronów przeciwlotniczych z drugiej wojny światowej. Setki tysięcy berlińczyków szukały schronienia w podziemiach, kiedy alianci zamieniali w perzynę budynki nad ich głowami. Oświetlony jarzeniówką tunel, w którym się znajdowałem, wydawał się jednak świeższej daty, nowszy niż klinkierowy szyb, którym zszedłem, i nowszy, dużo nowszy niż nasza willa. Nie był murowany z cegieł, lecz wylany z betonu i sprawiał raczej wrażenie reliktu zimnej wojny niż drugiej wojny światowej.

Lekko drżąc z zimna w chłodnym, wilgotnym powietrzu, podążałem dalej. Złożony system, wielki, kompleksowy system sztolni, nisz i korytarzy – przemknęło mi przez głowę. Miasto. Podziemne miasto. I wtedy zobaczyłem przed sobą stalowe drzwi odchodzące z korytarza parę kroków dalej. Stanąłem przy nich. Metal błyszczał matowo w świetle lampy, która skwierczała niecałe dwadzieścia kroków za mną.

Za drzwiami rozpościerała się zakurzona i kompletnie urządzona sala do gry w bowling. Łącznie z czterema torami i galeryjką, z której roztaczał się widok na całość. Kącik wypoczynkowy, w którym wokół wygiętego owalnie stolika stały fotele, metalowy wózek z ciężkimi kulami, w głębi bar. Kompletna kręgielnia w stylu lat pięćdziesiątych. Stoliki nerki. Obicia w kolorze flamingowego różu. Chromowane stołki barowe.

Przejechałem palcem po barze. Za nim na szklanym regale stały butelki. Pełne butelki, nieotwierane od lat. Przez moment wydawało mi się, że słyszę gwar ludzi, którzy musieli tu kiedyś grać, że wyczuwam atmosferę zabawy, tak, nieomal czułem w powietrzu dym papierosów, widziałem minispódniczki dziewcząt, młodych mężczyzn w charakterystycznych fryzurach, z dużym lokiem nad czołem. Berlin, miasto Amerykanów.

Nawet ja wiedziałem, że po wojnie został podzielony na strefy. A południowo-zachodnią część zagarnęli Amerykanie, lubiani przez mieszkańców, gdyż byli tacy radośni i uprzejmi. Zakwaterowali się w willach, pobudowali koszary, jeździli po alejach Berlina jeepami i pojazdami wojskowymi.

Postawiłem na barze przysadzisty kieliszek o grubych ściankach, do ręki wziąłem kwadratową butelkę. Zgrzytnęła otwierana nakrętka. Podsunąłem szyjkę pod nos. Zapach był cierpki, ostry, ale przyjemny. Whisky.

Wina próbowałem już kiedyś u rodziców, piwa naturalnie też, ale whisky jeszcze nigdy. Nalałem sobie łyczek, powąchałem. Jednocześnie mój wzrok padł na deskę pod kontuarem, na której stał stary gramofon. Dopiero teraz zauważyłem, że w kręgielni nie było tak ciemno, jak w tunelu. Pod sufitem ciągnęły się podłużne szczeliny, które wystawały ponad powierzchnię ziemi i przez które wpadało do środka światło. Szczeliny były tak wąskie, że do tej pory, choć już od kilku tygodni włóczyłem się po terenie posiadłości, nie rzuciły mi się w oczy. Zapewne leżały za garażem albo po drugiej stronie basenu, w części ogrodu, której jeszcze nie zwiedziłem. Postanowiłem, że poszukam ich po wyjściu na powierzchnię. Przyłożyłem kieliszek do ust i spróbowałem kropelki whisky. Ciepła, aromatyczna ciecz rozlała się w moich ustach. Przełknąłem ją i uniosłem pokrywę gramofonu, który odkryłem pod barem. Znów te asymetryczne kształty o zaokrąglonych krawędziach. Kolory łososiowy i beż. Na talerzu leżała płyta. Obróciłem ją, tak że mogłem przeczytać napis pośrodku.

Elvis, All Things Are Possible, Las Vegas 1971.

Uniosłem i przesunąłem do przodu ramię gramofonu. Nic. Wychyliłem je do tyłu, kliknęło. Płyta na talerzu zaczęła się obracać powoli. Delikatnie opuściłem ramię na czarny winyl.

But Daddy was a lazy… – to był Elvis Presley, w tle rozbrzmiał jego zespół – …working on the chain-gang…

Trębacze, oklaski, rock’n’roll. Grał koncert w Las Vegas, a mimo to znalazł się tu, w kręgielni, zupełnie jakby miniaturka Elvisa w czarnym błyszczącym wdzianku zaczęła tańczyć na barze. Upiłem łyczek, obserwując wirujący napis na płycie. Wziąłem jeszcze jeden łyk. Zakrztusiłem się.

Thank you. Fajnie, jak to powiedział. Thank you. Krótko, zwyczajnie, a jednak… miało się wrażenie, że rzeczywiście dziękował. Thank you.

Rozpoczęła się następna piosenka. Chórek, a nad głosami unosił się głos Elvisa.

All things are possible…

W tej muzyce był jakiś dziwny smutek. Wpatrywałem się w leżącą obok gramofonu okładkę płyty. Elvis w czarnym kostiumie, z nogą wysuniętą do przodu, mikrofonem przy ustach, zamkniętymi oczami. To brzmiało inaczej niż muzyka, którą znałem z radia. Oczywiście wiedziałem, że Elvis zmarł dawno temu w jakiś nieciekawy sposób. Czy to właśnie pobrzmiewało w tej muzyce? Że wkładał w każdą z tych piosenek swoje życie? Że śpiewał je po sto albo i tysiąc razy, i że potem z jego życia nic już nie zostało? A może to whisky uderzyła mi do głowy?

Raptownie odwróciłem się od gramofonu i wyszedłem zza baru. Omiotłem spojrzeniem wózek, na którym spoczywały ułożone rządkiem wiśniowe i niebieskie kule, zatrzymałem wzrok na torach. Nie było ustawionych kręgli. Stanąłem na klepkach lewego, zewnętrznego toru i doszedłem do jego końca. Tam, w dołku, leżały w nieładzie kręgle. Białe, poprzewracane i ciężkie, jak się przekonałem, kiedy podniosłem i ustawiłem dwa z nich.

W tle śpiewał Elvis. Mały gramofon z trudem wypełniał dźwiękami pomieszczenie. Ale Elvis wkładał w swoją muzykę wszystko.

Then sings my soul…

Chórek w tle, trąbki.

Thank you, thank you, wyrzucił z siebie, złożył w darze kolejny song, trzy, cztery minuty, dłużej nie trwał, i znów: Thank you.

Thank you, mój czas upłynął.

Ustawiłem resztę kręgli i wróciłem na początek toru. Wziąłem do ręki wiśniową kulę, włożyłem palce w otwory. Kula uderzyła z hukiem o wytarte do gładkości klepki i potoczyła się po zakurzonej nawierzchni, pokrytej nagromadzonymi przez lata drobinkami pyłu. Rzuciłem kompletnie nie tak, kula zatoczyła łuk, wpadła do bocznej rynny i przeturlała się obok kręgli. Odwróciłem się i wziąłem z wózka następną. Również i ta uderzyła ciężko o tor, ale tym razem lepiej się potoczyła i trąciła skrajny kręgiel, zbiła go i spadła w dołek na końcu toru. Następna kula. Spojrzałem zezem na kieliszek, który zostawiłem na barze, i poczułem miłe kołowanie w głowie. Niedługo będzie kolacja, przedtem musiałem koniecznie wypłukać usta. A nazajutrz pokażę kręgielnię Linusowi.

Something in the way she moves…

Była taka stara, ta muzyka była taka stara. Wychyliłem resztkę whisky – łyk większy, niż zamierzałem – i z determinacją wróciłem na tor.

– No, teraz! – wysyczałem przez zęby. Podczas gdy pierwsze dwa rzuty były jeszcze niepewne, wykonane na próbę, kolejną kulę puściłem z całych sił. Tak mocno, że omal się przy tym nie wywróciłem. Nie poturlała się po deskach, tylko strzeliła na wprost, jakby przyciągana w magiczny sposób przez kręgle, podskoczyła i wpadła między białe kręgle, zmiotła je z łoskotem, nieomal rozbiła, aż posypały się drzazgi z listewek toru.

– Strike! Linus, tylko spróbuj to przebić! – Przepełniony euforią, pobiegłem po torze, żeby na nowo ustawić kręgle. Deski załomotały pod podeszwami moich sandałów. Czyżby…?

Stanąłem, bardziej zdumiony niż zaniepokojony. Przechyliłem głowę.

Elvis dalej mruczał w tle. W powietrzu zdawał się jeszcze wisieć łoskot, z jakim kula uderzyła w kręgle. I jeszcze coś.

Znowu!

Znowu dało się to słyszeć.

Głuche dzwonienie. Stukanie. Metaliczne. Z pogłosem. Przytłumione.

Łup, łup, łup.

Spłyciłem oddech.

Say the things we used to say…

Łup, łup, łup.

Pokręciłem głową.

Thank you.

Rzuciłem się z powrotem przez tor, za bar, do gramofonu i podniosłem jego ramię, ucinając w połowie piosenkę.

Treat me like a fool…

Cisza.

Łup, łup, łup.

Co to było? Jakby stukanie. Naturalnie, ktoś stukał.

Ale…

Poczułem, jak napój, do którego nie nawykłem, odbija mi się cierpko. Kula, kręgle, klepki, kręgielnia.

Łup, łup, łup.

Na początku stukania nie było słychać, byłem tego całkowicie pewien. Dopiero teraz, kiedy moja kula uderzyła w kręgle. Spojrzałem na stalowe drzwi, przez które wszedłem do kręgielni. Potem na sklepienie, gdzie biegły różne rury i przewody, ale tak wysoko, że nie mogłem przyłożyć ucha do żadnej metalowej obudowy. Cisza. Nic.

Jak długo już tu byłem? Godzinę? Prawie.

Podbiegłem do drzwi. W tunelu, do którego nie dochodziło światło jarzeniówki, przewody i oszalowania gubiły się w mroku. Nagle poczułem chłodny powiew, leciutki podmuch wiatru wokół łydki, jakby gdzieś otworzyły się drzwi albo klapa lub właz. I w tym samym momencie ogarnęło mnie wrażenie, że w tunelu przebywa jeszcze ktoś. Coś.

Musiałem dwukrotnie gwałtownie zaczerpnąć powietrza, tak bardzo zaszokowało mnie przeświadczenie, że jestem widziany. Obserwowany z mroku. Zmrużyłem oczy i wydało mi się, że widzę sunący przez ciemność czarny cień. A potem zobaczyłem go naprawdę.

Pies.

Był wielki jak cielak. Czarny jak pantera. Z majestatycznym łbem, smutnymi ślepiami i nogami robiącymi wrażenie, jakby zwierzak stał na szczudłach. Nie znałem się na rasach psów, ale ten wyglądał jak dog, nawet ja to wiedziałem. Zwierzę stało przy występie muru, który przysłaniał światło jarzeniówki, i patrzyło w moją stronę.

Jeśli ten pies się na mnie rzuci, myślałem gorączkowo, a mokra koszulka przylepiła mi się do pleców, jeśli się na mnie rzuci, to… Ucieczka nie ma sensu! Muszę poderwać ręce do góry, najważniejsze, żeby nie dorwał mi twarzy.

Niewyraźnie dostrzegłem w mroku, że zwierzę ma obrożę.

Należy do któregoś z sąsiadów, zaklinałem się w myślach, cofając się ostrożnie krok po kroku. Przesuwałem ręką po murze i nie spuszczałem wzroku z psa.

Wszystko w porządku, piesiu, wszystko w porządku, Sammy, my się nie znamy, ale to żaden problem. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że coraz bardziej zagłębiam się w tunel. Zwierzę stało między mną a szybem, który prowadził na górę, praktycznie odcinając mi drogę odwrotu.

Patrzyło na mnie z dobrą minutę, jakby węszyło. Potem jego muskularne ciało drgnęło, pies zarzucił głową i odwrócił się. Usłyszałem stukanie jego pazurów po podłodze i patrzyłem, jak oddala się elegancko, powoli, niemal w zwolnionym tempie, mijając świetlówkę i szyb, by zniknąć w ciemności po drugiej stronie tunelu.

Odetchnąłem głęboko. Dog. Całkiem niegroźny. Prawdopodobnie w tych sztolniach był jakiś właz wychodzący do ogrodu sąsiadów, przez który przedostał się pies. Nawet nie zawarczał. Może nawet mógłbym się z nim zaprzyjaźnić. Z takim wielkim psem ciągnące się w nieskończoność lato minęłoby jak z bicza trzasnął. Czy to on wydawał ten dźwięk, który usłyszałem w kręgielni? Łup, łup, łup. Łapami?

I wtedy przypomniało mi się, dlaczego się tu znalazłem.

Gdzie on jest? Gdzie jest mój ojciec?

Popatrzyłem w kierunku, w którym cofałem się przed psem. Mętne migotanie jarzeniówki sięgało w mroczną otchłań przede mną niczym niewielka kałuża światła w okrągłym jeziorze czerni.

To nie miało sensu. Mogłem wpaść w jakąś dziurę, coś sobie zrobić. Nikt by mnie tu prędko nie znalazł. Najwyższy czas zawrócić.

Odwróciłem się do wyjścia. W stronę powietrza. W stronę światła. Przesuwając ręką wzdłuż muru, ostrożnie stawiałem krok po kroku.



4


To było uwypuklenie, wybrzuszenie, ale nie występ w murze. Raczej metalowa wypukłość, którą musnęła moja ręka, kiedy wracałem do miejsca, gdzie świeciła jarzeniówka. Idąc w przeciwnym kierunku, nie zauważyłem tej nierówności, ale wtedy dotykałem muru po drugiej stronie korytarza.

Ostrożnie przejechałem palcami po zaokrągleniu. Teraz, kiedy skupiłem się na nim całkowicie, wyczułem, że pośrodku znajdowało się coś w rodzaju płytki. Płytka u góry miała przedłużenie i była umocowana trzpieniem do grzbietu wypukłości.

Dotknąłem jej, a wtedy coś kliknęło. Cichusieńko, delikatnie. Płytka drgnęła. Ostrożnie ją pchnąłem. Trzpień trzymał, ale płytka przesunęła się minimalnie w bok. Mój palec sunął dalej, a płytka wraz z nim. I nagle ze środka wypukłości wydobył się promień światła, przeciął bladą bielą mrok tunelu i wylądował na mojej twarzy.

Wstrzymałem oddech. Mogłem wyczuć lekki powiew powietrza, wydostający się z otworu. Jego średnica wynosiła centymetr, może dwa, nie więcej, ale wystarczająco, by spróbować zajrzeć do środka. Zmrużyłem oko i przytknąłem do stożka otworu.

Pierwsze, co zauważyłem, to dobywający się z dziury zapach, który miał w sobie coś świeżego, żywego. Nie był odrażający, a mimo to w jakiś sposób niewłaściwy. Nie należał do tego miejsca – zakurzonego i mrocznego.

Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do światła. Róż. To, co zobaczyłem po drugiej stronie, było różowe, beżowe.

Skóra.

– Hej… – wyszeptałem. Serce w piersi zaczęło mi łomotać z całej siły. – Hej!

To była ręka.

To, co widziałem po drugiej stronie, to była ręka. Poruszała się, ręka się poruszała, i nagle pojawiła się szpara, szczelina między palcami.

– Kim jesteś, słyszysz mnie? – szepnąłem.

I naraz usłyszałem, jakby w odpowiedzi, potok dźwięków. Srebrny głos dziewczynki, krystaliczny, wysoki, zdławiony. Potok dźwięków, szeptanych, wypowiadanych półgłosem, gorączkowych i wyrzucanych w pośpiechu, których nie rozumiałem, ale brzmiały tak delikatnie, łagodnie i niewinnie, że nie mogłem się powstrzymać – wsunąłem w otwór palec wskazujący. Nie było tam szkiełka, więc mogłem włożyć palec do środka. Poczułem, jak jej dotykam, poczułem drgnięcie dłoni pod swoim palcem, poczułem, jak dziewczynka zastyga na moment, jej dłoń oderwała się od otworu i widziałem już tylko czerń. Czarne włosy.

– Heeej! – Byłem kompletnie oszołomiony. – Ja… rozumiesz? Słyszysz mnie?

Włosy poruszyły się, dziewczynka odstąpiła krok w tył i przez maleńki otwór zobaczyłem jej twarz. Była młoda, wprawdzie starsza ode mnie, ale nie dałbym jej więcej niż piętnaście lat. Oblicze porcelanowej lalki, oczy Azjatki, Japonki, Chinki, może Koreanki – o kształcie migdałów, czarne, rozwarte, zadarty nosek, dłoń przytknięta do ust. Spod ręki wciąż wydobywały się słowa, ale nie mogłem ich zrozumieć.

– Co…? – Mogłem ją widzieć, ale ona mnie pewnie nie, gdyż moje oko było tuż przy otworze. Cofnąłem nieco głowę, żeby pokazać jej swoją twarz, ale wtedy czerń tunelu jakby pochłonęła otwór i zamiast patrzeć przezeń, postrzegałem tylko jasną plamę w mroku.

Prędko przysunąłem oko z powrotem do świetlnego punktu, zamrugałem i zobaczyłem ją – stojącą tuż za otworem, z małą rączką zasłaniającą usta, z oczami, czarnymi jak węgielki i szeroko otwartymi. Widziałem to. To nie było w porządku. Nic nie było w porządku.

– Są tu jakieś drzwi? Możesz mnie wpuścić?

Oczy. Wielkie. Czarne. Łzy.

– Drzwi? Mogę ci pomóc?

Pokręciła głową.

– Chcesz wyjść, tak?

Nieruchome spojrzenie. Drugą ręką trzymała kurczowo białego misia, przyciskała go do policzka. Gdzieś już go widziałem…?

Zduszony odgłos, jakby kwilenie.

Była zupełnie rozstrojona. Nie była sobą. Miała rozbiegane oczy.

– Sprowadzę pomoc, okay? Ja… zaczekaj, tylko chwilę, pójdę po pomoc.

To było niczym przenikający czaszkę ból. Sprowadzę pomoc… ale… nie potrafiłem zebrać myśli.

– Mój tata, pójdę po tatę. My daddy, he will…

– AAAAAAAAAARRGGGGGGGGGH! – Jej krzyk był jak ostry cierń, jak ostrze, które wbiło się między moje oczy. Poczułem, jak na moment serce przestaje mi bić, a pod pachami zbiera się pot.

– NO! NOOOOOOO! – Zrobiła krok w stronę judasza. – NO, DADDY, NO! – Musiała zaprzeć się obiema rękoma o ścianę po obu stronach otworu. Zbliżyła do niego usta: widziałem jej zęby, mogłem czuć jej zapach. – NOOOOOOOOOOOOO!



Niewidzialny Pierścień
Bestsellery
  • Postrach MICHAł ŚMIELAK
  • Pieśń pustyni GRZEGORZ WIELGUS
  • Padlina ADAM DZIERżEK